Pai – moje miejsce na ziemi

Północ Tajlandii nie była w moim planie podczas tej podróży. Miałam zostać w Wietnamie i przemierzyć pętlę Ha Giang na motorze. Pora deszczowa zrobiła jednak swoje i zostałam z dylematem co robić. Nie czułam jeszcze, że chcę wracać do domu i przyszła mi myśl, że nie było mnie jeszcze na północy. Wsiadłam w samolot z Hanoi do Chiang Mai i wylądowałam w innym świecie.


W samym Chiang Mai spędziłam zaledwie jeden wieczór i poranek. Wiedziałam, że miasto jest warte uwagi, ale byłam spragniona natury i podróży skuterem przed siebie. To, co na pewno mogę polecić to niedzielny market w samym centrum. Objadłam się pysznych rzeczy, posłuchałam ciekawych koncertów, a także kupiłam kilka naprawdę fajnych „pamiątek”. Biżuterii własnej roboty, ubrań innych niż w całej Tajlandii oraz buty. Nie jestem zakupoholiczką i nie planowałam nic nabywać, ale market sam mnie w ciągną. Jest w luźnym klimacie, lekko hippie, totalnie mój styl. Wygodnie, oryginalnie i bez zadęcia.
 
Następnego dnia rano udałam się do wypożyczalni skuterów i poprosiłam o Hondę Click. Nie za duży, nie za mały pojazd. W sam raz na wyprawę 150 km do miasta Pai. Właśnie tam postanowiłam uderzyć. Miałam intuicję, że to jest właśnie to miejsce.

 

Pan w wypożyczalni lekko się zdziwił, przyzwyczajony jednak do bliższych dystansów, ale powiedział ok. Chcesz, jedź, uważaj na zakrętach. Zapytał jeszcze, czy na pewno nie chcę pojechać autobusem za 200 THB jak normalni ludzie. Podtrzymałam jednak swoją wersję, pan kiwną głową raz jeszcze i przyprowadził inny skuter, niż pokazał mi na początku. Widocznie tamten był lekko zużyty.

 

Pokręcił głową, gdy zobaczył mój plecak turystyczny, ale wyciągną specjalnie gumy do podtrzymania bagażu (nie chciałam jechać tak daleko z plecakiem na plecach) i jakimś cudownym sposobem przymocował mój plecak. Łatwe to nie było, bo Click nie posiada miejsca na bagaż. To skuter do jazdy na plażę i do sklepu:). Może przesadzam, ale raczej nie na górskie wycieczki.

 
Poczułam się przeszczęśliwa. Uwielbiam delektować się samym faktem przemieszczania się, jeśli jest „po mojemu”. Wypiłam powolną kawkę i ruszyłam w drogę.
No i klops. Samo wyjechanie z Chiang Mai zajęło mi godzinę! Przez moją nieogarniętość. Trudno jest jechać i sprawdzać nawigację, a wyjazd z Chiang Mai odbywa się niemalże autostradą z różnymi zjazdami, które namiętnie przeoczałam. Potem musiałam zawracać 10 kilometrów dalej i tym podobne. W końcu spocona i lekko zła wyjechałam!

Jakieś 20-30 kilometrów dalej zaczęła się przyjemna droga i jeszcze chwilę dalej zobaczyłam drogowskaz nad wodospad. Pomyślałam, czemu nie? Nikt mnie nie goni. Skręciłam i zobaczyłam jeden z ładniejszych wodospadów w moim życiu. I byłam tam kompletnie sama. Z racji pory deszczowej mniemam. Cudowny wysoki wodospad, aż bałam się podejść blisko. Cisza, pustka. Delektowałam się tym miejscem z pół godziny. Obok jest jeszcze nieduża, ale całkiem ciekawa jaskinia. 
Nagle rozpadało się, więc szybko udałam się do pobliskiej restauracji, gdzie spędziłam leniwą godzinę przy książce i obiedzie.

 
Ruszyłam dalej. I dopiero się zaczęło! Górskie widoki, podjazdy, zakręty! Spokojnie do opanowania dla każdej osoby, która umie jeździć na skuterze. Powolutku i z wyczuciem. Trasa jest absolutnie przepiękna! Widoki takie, że zapierają dech w piersi. Nawet gdyby Pai okazało się porażką, to warto byłoby przejechać się tą trasą, tylko dla jej piękna. 
Plus zakręty są tam częste i ostre. W busie na pewno bym się pochorowała.

Przed samym wjazdem do Pai jest pamiątkowy most, warto się tam zatrzymać, obejrzeć i zrobić zdjęcie. Ma swój oldchoolowo, romantyczny urok.

 

Pai

No i dotarłam do Pai. Miasteczko jest małe, klimatyczne i zupełnie inne niż dotąd znana mi Tajlandia. Zdecydowanie mogłabym tam zamieszkać. Przyjaźni ludzie, chętni do rozmów, piękne widoki, leniwy klimat, przeeeepyszne jedzenie (wiele opcji wege), kawa z ekspresu na każdym rogu (to wcale nie jest takie proste w Tajlandii). Zakochałam się na zabój. Miałam zostać 2 noce, wyszło mi 5. 

W samym Pai warto wybrać się na codzienny nocny market na głównej ulicy. Uświadczycie tam wyśmienitego jedzenia – od tajskiego, po chińskie pierożki, lasagne, burrito, gniecione ziemniaki z awokado, domowe brownie i wiele innych. Śmiałam się, że Pai to dla mnie gastro zwiedzanie, dzień zaczynałam od planu, co dziś zjem.

Zdecydowanie polecam spacer rzeką, bambusowym mostkiem lub wyprawę na pobliskiego Buddę. Warto zrobić sobie ten mały trekking, z góry rozciąga się piękny widok na góry. Spędziłam również jeden zachód słońca w klimatycznym barze, specjalnie do tego przygotowanym. Wygodne kanapy, nastrojowa muzyczka, piwko. Żyć nie umierać. Dodatkowo jest nieco schowany, poza miastem i nie ma tam dzikich tłumów. 

W Pai jest również kilka wodospadów, warto odwiedzić je, jednak niektóre z nich w porze suchej są mikroskopijne. Czyli właśnie, wtedy kiedy ja tam byłam. Natomiast jeden z nich był całkiem fajny (chociaż nic nie dorówna temu, który widziałam na trasie), można ślizgać się po skałach jak na zjeżdżalni, prosto do wody. Chwila na powrót do dzieciństwa!

Są również dwa wodospady, do których nie da się dojechać. Tylko do pewnego momentu jest utwardzona droga, a potem kilku kilometrowy trekking. Punkt obowiązkowy dla miłośników prawdziwej natury, chodzenia i nieturystycznych miejsc.

Po tej wizycie wybrałam się na punkt widokowy, gdzie podobno widok zapiera dech w piersi o wchodzie słońca. Jestem jednak zbyt dużym śpiochem na takie wojaże, ale i tak było fajnie. Zwłaszcza odjechana huśtawka, którą widzicie na zdjęciu poniżej.

 
To, co zapadnie mi w pamięci najbardziej to kanion. Nawet nie wiem jak to opisać. Ten wytwór przyrody jest niesamowity. Powala. Oby nie dosłownie, bo jak to w Tajlandii chodzi się nad przepaścią, gdzie nie ma żadnych zabezpieczeń. Ma to swój urok, bo można wejść wszędzie i cieszyć się cudownym widokiem z góry. Dobrym pomysłem jest zabranie wygodnych i nieślizgających się butów. 

Wiele osób wybiera się na wizytę w kanionie na zachód słońca. Wyobrażam sobie te górskie i dzikie widoki, jednak trzeba się liczyć, że z powodu dużej ilości turystów raczej atmosfera nie będzie skłaniać do kontemplacji. Ja przyjechałam w południe, nie w sezonie i byłam w kanionie praktycznie sama.

Jeden dzień przeznaczyłam na wycieczkę do jaskini. Musiałam pokonać około 50 kilometrów po górach, znowu na skuterze. Widoki ponownie nie zawiodły mnie. Zresztą co tu dużo mówić, zobaczcie. Po drodze poznałam dwóch przyjaciół z Niemiec, z którymi wybrałam się do jaskini. W kupie zawsze raźniej! Zwiedzanie zajęło nam ponad godzinę, jaskinia jest ogromna, ciemna i dość duszna. Jednak to, co zdecydowanie zostanie mi w pamięci to miliony ptaków żyjące tam. I robiące kupy gdzie popadnie 🙂

 
Wieczorem wyszłam z moimi nowymi znajomymi na rejs po okolicznych barach, każdy był inny, niektóre bardzo poukrywane, z przeróżną muzyką. Klimatyczne i niewielkie. W niektórych z nich można napić się szejka grzybowego, po którym jak można się domyślić widzi się różne ciekawe i kolorowe rzeczy. Niby w Tajlandii tego rodzaju substancje są zakazane, ale nie tylko w Pai można bez problemu ich uraczyć. I oczywiście wszystko z głową:)

Pai na długo zostanie w mojej pamięci. Dla mnie, osoby żyjącej na wyspiarkim południu to inna twarz Tajlandii. Jeśli macie wystarczająco dużo czasu podczas swojej wycieczki to gorąco polecam te rejony!

Artykuł by Ola, Instagram world_of_ola
You don't have permission to register